Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w beczkach, chleb i różne mięsiwa, wesołość większa była niż między panami.
Już słońce miało się ku południowi, gdy posadzony na strzesze sługa, aby zdala o kniaziu znać dawał, począł wołać, że od Poznania tuman kurzu się toczy. Luboń tedy z synem i powinowatymi wyszli za wrota z chlebem i powitaniem, aby pana przyjąć poczęstnie.
Kniaziowie ówcześni mieli już wcale inną władzę niż dawniej. Sto lat wojen z Niemcami i z sąsiadami, choć jednego rodu, ale niezgodnymi, zwiększyły potęgę wodza i urósł mu zastęp zbrojny, co go otaczał, a o wiecach dawnych, radach i swobodzie ledwo śmiał się ktoś odezwać. Jak w czasie wojny kniaź był już panem życia i śmierci i majętności, a choć zważał na to, aby ludzi nie draźnić, nikogo nie pytał o to, co chciał poczynać, — a co poczynał zwykle dokonał.
Mieszko, wjeżdżając z orszakiem do Krasnogóry, zwolnił bieg siwego rumaka i z pańska głowę do góry podniósłszy, jechał uśmiechając się wesoło.
Odziany był płaszczem letnim a na sobie miał odzież wyszywaną bogato, pas cały pokryty ozdobami i pióra białe u czapki. Miecz też u pasa wisiał w pochwie złotej, sadzonej kamykami drogimi. Na koniu siedzenie było purpurowe, lejce takież trzymał w ręku. Mieszko był w samej sile wieku, przystojny i urodziwy, brodę miał ciemną, podstrzyżoną,