Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na te obelżywe dla narodu swego wyrazy, Włast zarumienił się z oburzenia, lecz tłumiąc gniew w głębi duszy, rzekł spokojnie:
— Duchownym jestem, nie przystoi mi nic innego, tylko obelgę znieść i darować. Ale jako od duchownego przyjmijcie Miłościwy panie życzenia, aby was Bóg nie pokarał i nie upokorzył, a oręża przed owymi ślepcami składać was nie zmusił.
Na tę odpowiedź dumny Wigman zwrócił się z oczyma iskrzącemi i z zaciśniętemi pięściami do Własta.
— Milcz ty klecho jakiś — krzyknął — a dziękuj swej sukni i godności tej, żeś bezczelnej swej śmiałości życiem nie przypłacił!...
Mowa ta gwałtowna i nie przystojna nikomu się niepodobała. Zamilkli wszyscy, duchowni zaś spojrzeli na Własta, jakby byli ciekawi, co teraz uczyni. Gdy jednak milczał; starszy duchowny wystał, prosząc, aby ich do zamkowej kaplicy odprowadzono, ponieważ czas nabożeństwa nieszpornego się zbliżał. Syn grafa, Dodo, wziąwszy wiszące na ścianie klucze, poszedł naprzód, wiodąc duchownych za sobą.
Włast poszedł też z nimi. Zeszli z pierwszego piętra i udali się do małej kapliczki, znajdującej się na dole, z wielką prostotą urządzonej. Najstarszy z duchownych rozpoczął nieszpory, a inni mu odpowiadali.