Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ot tu... zaraz... ino jeszcze kroków kilka, — mówił kaleka.
Kniaziowi przypomnienie gróźb, przestrogi starego Metlicy dopiero tu na myśl przyszły. Mimowolnie uderzyło go, że ubogi, który zrazu kulał mocno, szedł coraz żywiéj i przestał napadać na chorą nogę. Ścieżka szła popod parkanem samym.
— Macie tu już do domu niedaleko, — rzekł, — możecie się oprzeć o płot, a ja nie mam czasu...
Żebrak pochwycił go za rękę gwałtownie i przeraźliwie świsnął... nie było już najmniejszéj wątpliwości, że się gotowała napaść, a cała żebracza historja była niecnym podstępem. Jakkolwiek mniejszy wzrostem od draba, który go pochwycił, Konstanty był nadzwyczaj silny, wyrwał się więc z jego ręki i w mgnieniu oka dobył szabli. Udało mu się kij już nad głową wiszący odbić i ciąć w ramię zbrodniarza. Ale w téjże chwili, gdy żebrak bardzo żwawo odskoczył nawoływając swoich, Konstanty o kilka kroków odszedłszy, przyparł się na wszelki wypadek plecami do parkanu i stanął obronno. Uciekać ani chciał, ani mógł, uliczka bowiem była ciemna, zarzucona, błotnista. Z chaty nieopodal wybiegło na krzyk dwóch ludzi z dragami, którzy szybko podeszli do zło-