Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się po zapadłym mroku w ulice mniéj ludne samemu, zmusić tylko mogła konieczność. Sama fizjonomja pustszych części Warszawy o mroku nie dodawała odwagi. W małych drewnianych domkach ledwie się gdzie przez szpary okiennic świeciło, przechodzących prawie nie było widać, światło miały tylko główne ulice. Drogi nie były brukowane, a po deszczu ogromne błoto, kałuże w miejscach nizkich często całe je zalewały.
Zbliżając się ku alejom, posłyszał kniaź chód człowieka, który zwolna za nim dążył, mierząc jakoś kroki swe tak, ażeby go ani wyprzedzić, ani zbyt daleko nie pozostać. Pochód ten trwał tak długo, że książę wkońcu postanowił stanąć i dać się wyminąć, aby się przekonać, kto szedł za nim. Ale gdy się zatrzymał, niewidzialny ów towarzysz, którego w ciemnocie dojrzeć było niepodobna, przystanął także. Poszedł więc daléj, a za sobą znowu usłyszał chód powolny.
Mało go to obchodziło, wziął bowiem za przypadek i rzecz naturalną to jakieś niby ściganie. Nie miał nic przy sobie prócz szabli, która go nigdy nie opuszczała, a ta w każdym razie zdawała mu się aż nadto dostateczną.