Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niema sekretu tak wielkiego... — przerwał pierwszy. — Za kilka dni wszyscy ją admirować będziecie... Chrzczę ją imieniem Vendetty.
— Dlaczego?
— Bo jest dziecięciem zemsty... Znacie historją tego nieszczęśliwego hrabiego, którego infamis ów książątko zamordował. Szło o dziewczynę... Dopóki rzeczy tak stoją jak są, wygląda to na heroizm... ale dziewczyna owa, za którą hrabiego zabito, lada dzień z drugim ucieknie, a naówczas okaże się, że książątko biło się za to, o co się nikt nie bije... Wszystko przygotowane. Vendetta nie od tego, pochwycimy ją...
Konstanty słysząc te wyrazy, ścisnął rękę Stefana tak silnie, iż biedny kadet o mało nie krzyknął. Oba spojrzeli po sobie podziwiając traf, który im dał podsłuchać niecną zmowę... Teraz już książe bez namysłu zbliżył się do przepierzenia i słuchał.
— A kniaziątko? — rozśmiał się ktoś za ścianą.
— Weźmie kije, — odparł inny, — łupu cupu... cupu łupu...
— Czy jeszcze siedzi?
— Wyjdzie lub wyszedł z więzienia, naówczas nic łatwiejszego...