Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A patrzcieżno... najpiękniejszą wdówkę bierze wam jak swoją!
To mówiąc, trącił milczącego starostę łokciem.
— Żebym ja jak wy kochał się zamłodu w kasztelanowéj, a śmiałby mi ją kto brać zprzed nosa, uszybym poobcinał!
Starosta był po dobrym objedzie i choć zwykle milczący, pogardliwy, nielubiący się mieszać do rozmów, tym razem czuł się junacko usposobionym.
— A któż ci powiedział — rzekł do hrabiego — że ja jeszcze tego nie zrobię?
— Wy? wy? — zaczęli się śmiać otaczający. — Vous?
Okazane niedowiarstwo podburzyło pana starostę; spojrzał na tłum, krzywiąc się, z góry, wziął w bok... podniósł oczy na lożę i... zmilczał. Milczenie było wielkiego znaczenia. Hrabia Zeno tak dobrze to zrozumiał, że już szydzić poprzestał; ale od téj chwili jak cień powoli włóczył się za starostą.
W ciągu przedstawienia większa część publiki niebardzo jakoś nastawiać raczyła ucha; mimo że sztuka zapowiedziana nęciła, wielu głośną rozmową na parterze ją przerywało. Miejscami tylko jak grzmot podnosiły się oklaski. Naówczas wstawali wszyscy, kobiety wychylały się z lóż, ar-