nosi wieść o tarantach; kazała go wpuścić i dała mu oglądać oblicze nietknięte jeszcze wiatru powiewem... takie, jakie wyszło z rąk Jonquilla i promieni poranka. Była piękna jak cukierek... biała, różowa, świeża, jak ci ludzie, co nic nie czują, nic nie kochają i wieczną młodością za to jaśnieją.
Siemionowicz ledwie dyszał.
— Pani! — zawołał w progu — pani!
— Cóż tedy?
— Tajemnica! cud! niezbadane wyroki boże!.. Korjatowicz z tarantami... w pałacu, bogaty jak Krezus... to ten sam, co stał na Marywilu, chodził w butach kozłowych i wyglądał jak parobek! To ten sam! widziałem go jadącego konno na takim koniu, że fraszka taranty... na arabie siwym.
— No, ale zkądże ten arab i ta powieść arabska prawdziwie? Zkąd bogactwa, zkąd zmiana losu, co się stało? Ja chcę wiedzieć!
Siemionowicz pociesznie tragicznie załamał dłonie.
— Pani! — zawołał — żądania twoje rozkazami; ale ja... jestem jak w rogu. Nie wiem nic prócz tego jednego, że to ten sam, albo jak djabeł do niego podo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/238
Wygląd
Ta strona została skorygowana.