Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na hałas i wrzawę zbiegali się ludzie, patrzyli, nie mogąc zrozumieć nic, prócz że człowiek oszaleć musiał.
Żadną prośbą ani błaganiem nie można go było skłonić, aby to zniszczenie powstrzymał. Przeszedł do drugiéj izdebki, aby zrąbać łóżka i powyrzucać pościel... Mimo zakrwawionego oka i ust zsiniałych, zdawało się, że czynił to ze spokojem jakimś, z myślą zawziętą, któréj żadna siła pohamować nie mogła.
Konstanty patrzał, lecz ilekroć się odezwał, Grzegórz błagająco mu odpowiadał:
— Daj mi dokończyć! niech z téj kloaki nie zostanie nic! nic! Na ogień nieczyste śmiecie, precz z gnojami!
Właściciel domu uwiadomiony, lękając się o swą własność, wpadł przerażony, ale progu nie śmiał przestąpić.
— Co ty tu chcesz?! — zawołał Metlica. — Zapłaconyś?... Sprzęt mój, domu ci nie tykam; a co moje, z tém mam prawo zrobić co mi się podoba.
Zobaczywszy, że ludzie chwytają powyrzucane rzeczy, Metlica głosem przerażającym ich odpędził.
— Nie tykać mi nic! to moje! precz...
Gdy wszystko było w podwórzu, do ostatniego złomka, Grzegórz wyszedł i milczący począł stos układać. Ręce mu