— Nie śni... wiem co mówię — żywo dodał Metlica; — ale wszystko dobrze... Nie prosił was do siebie?
— I owszem! mówił, że stoi także na Marywilu.
— Jeszcze nie, ale pewnie się przeniesie na kilka godzin, aby zrobić historję. Otóż mości książę, my jemu sztukę spłatamy, ale cyt!... książę o niczém nie wiesz... Bądź dlań jak najgrzeczniejszym, reszta to już nasza sprawa.
— Zdaje mi się, kochany Grzegorzu — śmiejąc się zawołał książę — że ze zbytku twéj dobroci dla mnie czasem ci się coś przywidzi. Kapitan Panasiewicz jest kapitanem Panasiewiczem.
Metlica zaczął głową, ramionami i rękami zaprzeczać.
— Czekajcie, czekajcie!... przekonacie się!... Ja tego ptaszka znam dawno... Zobaczymy, kto zręczniejszy... mamy z sobą na pieńku. O jedno proszę... nie odwiedzajcie go bez mojéj wiadomości. On się widać wybiera chwilowo przenieść się do Marywilu, bo tu łatwiéj jak gdzieindziéj historję spłatać bezkarnie; ale ja znam wszystkie kąty i urządzę to jak mi potrzeba. Będziemy mieli z czego się śmiać.
Łatwo się domyślić, że mniemanym kapitanem był nie kto inny tylko pułkownik
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/113
Wygląd
Ta strona została skorygowana.