Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jacenty, albo Piotr... Ja kiedy wiem, że nie można, to nie można i koniec; a że czasem sobie pozwolę w kompanji...
— Tak, a nuż cię znów ten djabeł pokusi?
— Mam na to sposób; na czczo tylko zmówię pacierz i już tego dnia...
— A czemuż codzień tego nie czynisz?
— Ha! — rzekł wzdychając Jan — czasem szatan bestja mocniejszy nademnie.
— Ale jutro nie zdradzisz? nie zawiedziesz?
— Już ręczę, że się sprawię.
— Słuchaj-że dobrze: weźmiesz mój cały ubior, kule porzucisz i otuliwszy się dobrze, siądziesz na wóz, który po mnie rano zajedzie. Mnie potrzeba zostać w domu, a chcę, żeby ludzie myśleli, żem pojechał. Ty mnie masz zastąpić. Neczaj będzie miał dyspozycje zawieźć cię do miasteczka, ale ty go skierujesz za wsią do Kluków.
— Do Kluków?
— Tak jest; pojedziesz co sił w koniach, a oddawszy we dworze kartkę panu Bolesławowi, wracaj sobie choćby powoli.
— A jeślibym go nie zastał?
— To będziesz miał drugą kartkę do pana Derewiańskiego. Zrozumiałeś mnie dobrze?
— Juściż zrozumiałem — rzekł Jan — ale wierz pan czy nie, przyznać się muszę, jest coś takiego we mnie, że ja nigdy tak doskonale i czysto nie obejmę rzeczy, jak po kieliszku.
— Mój Boże, jakżeś ty bezwstydny!
Jan ukłonił się tylko; Stanisław z westchnieniem dobył butelki, nalał i począł powtarzać swoje rozpo-