Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Muszę wierzyć choć mi trudno. Nie wiem dla czego obawiam się ludzi co lubią książki; są zwykle mili, wymowni, ale im życie nie idzie, bo na nic nie patrzą.
— Czy to ma być reguła bez wyjątku?
— Dotąd przynajmniej tak bywało.
Derewiański ruszył ramionami. — Co tu począć? — pomyślał w duchu; — uparta jak Domicelka! Zacznę z innej beczki.
— Nie bogaty to prawda, nie wielkiego imienia, ale serce, ochota do pracy... nagrodzą to sowicie. Zresztą gdyby się pannie Justynie podobał?
— To dziecię, to dziecię!... — żywo przerwała pani Żacka — nie mógł się jej ani podobać, ani niepodobać... ona o tem nie myśli...
A teraz posłuchajmy drugiej rozmowy. Bolek stał nad krzesłem schylonej u roboty Justysi.
— Czy istotnie nie jesteś pani cierpiąca? — pytał z cicha — zdaje mi się, że widzę w niej zmianę.
— Trochem się zmęczyła przechadzką.
— A może i niespodziewanymi gośćmi nie w porę.
— My tak jesteśmy opuszczeni, tak zawsze sami, że żaden gość nie w porę dla nas być nie może.
— Więc byle gość?
— Nie łap mnie pan za słowa; nie potrafię doprawdy obronić mu się dzisiaj... jestem w jakiemś usposobieniu leniwem.
— A jam pragnął znaleść panią inaczej, jeśli kiedy to dzisiaj...
— Dzisiaj? — powtórzyła z cicha.
— Tak... Czy pani nic mi nie dopomożesz?
— Radabym owszem, żebyś sam mi do rozmowy