Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W izbie cicho było oczekiwaniem; Boikowski oblewając się potem, drżał z niecierpliwości. Alfred, jakby go to nic nie obchodziło, milczał. Wkrótce dwie dranice odrzucono, i śmiała kobieta wsunęła się do izdebki, szukając, nie męża... Alfreda; uchwyciła go za rękę gorącą i krwią zbluzganą, którą już kozak uwolnił od sznuru.
— Chodź! — rzekła w milczeniu — chodź, konie czekają.
Alfred posłuszny ruszył się i jęknął.
— A ja? — gwałtownie spytał Boikowski.
— Zaraz... przyjdzie kolej i na ciebie — szepnęła kobieta. To mówiąc spięła się na okno nie opuszczając Alfreda, a Jagoda i Zabijaka podsadzili swego pana... Boikowski wrzał z niecierpliwości.
— A ja? — powtarzał — a ja?
Ale nikt mu już nie odpowiadał.
Teresa z Alfredem znikła w ciemni lasu, posławszy Zmorę z tajemniczem jakiemś poleceniem do karczmy; kozacy wyskoczyli za panem; Ekonom, oczekując ciągle kolei, pozostał sam jeden.
Zmora tymczasem fajkę zapaliwszy — ktoby go podejrzywał o tyle przebiegłości! — poszedł z groszem do Sury na wódkę. Żydówica kręcąc się, nie bardzo uważała, jak się zbliżył do Fruni, rozciął sznurek wiążący ją, i rzekł jej w ucho: — Uciekajcie, a śmiało...
Nie trzeba jej było dwa razy mówić, nim żydzi się upamiętali, mignęła im przed oczyma; była już za karczmą i leciała wprost do lasu...
W chwilę potem na trakcie w przeciwną od miasteczka stronę, żywo zaturkotał w galop pędzony wózek...