Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powozu; Justysia ciągle była omdlałą i bezwładną; rzucono ją na siedzenie.
Alfred już ją był wniósł z pomocą ludzi do kocza, gdy Stanisław, silny gniewem i rozpaczą, pochwycił go za kołnierz, uderzając kijem przez plecy. Wylękły ale zuchwały napastnik popchnął starca, obalił go pod koła i krzyknął na ludzi:
— Ruszaj! co koń wyskoczy! ruszaj!
Jęk tylko głuchy dał się słyszeć, gdy koła gruchotały nogi Stanisławowi, który konwulsyjnie się jeszcze podniósł i ręce wyciągnął, wołając ratunku niezrozumiałym głosem... Konie parsknęły, rzuciły się, i drożyną ku Zapadni uniosły drogie dziecię z przed zamglonych oczów starca.
W boleści, w rozpaczy, Stanisław ostatka głosu dobywał, a echo tylko powtarzało, jakby na szyderstwo, próżne jego wołanie:
— Ratujcie! do mnie! ratujcie!
Nic na krzyk nie odpowiedziało, Bolesława nie było.
Nie pomyślał w tej chwili poczciwy sługa o swoich nogach, które koła połamały, ani o rozbitej głowie; serce i myśl szalały, goniąc za ukochanem dziecięciem.
Nikt nie przybywał, zmrok padał coraz gęstszy, coraz w lesie ciemniejszy; krzyk powtarzany wysilał się na próżno. Więcej on w tej godzinie bezsilnej rozpaczy uczuł boleści, niż przez całe życie; siły go opuszczały, nie stawało już głosu.
Wtem głuchy szmer, potem coraz wyraźniejszy tętent dał się słyszeć w dali, i zbliżał się od strony Kluków ku Okopowi.
— To oni! o mój Boże, weź mi życie, bylem ją ocalił! — zawołał stary — to oni... nie... to nie oni...