Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiechnione oblicze, zboża nasze już podrosły, już powiewają falą zielonawą; a majowe pszenice i jarzyny...
Pani Żacka się rozśmiała.
— O, poeta! poeta! — szepnęła po cichu.
— I pani mówi poeta! — smutnie przerwał Bolek — przecież mówiłem o najprozaiczniejszej prozie, o życie, pszenicy i jarzynie.
— Tak, ale jak to było poetycznie!
— A! nie prześladuj mnie pani; wszyscy mi już dosyć jak występkiem tą poezją, której ledwie szczyptę mam w duszy, rzucają w oczy... Niestety! nie jest to pochwała! znam się na tem! Za cóż mam cierpieć jak poeta, kiedy nim wcale nie jestem? Ręczę pani, że ze mnie najprzykładniejszy, najgorliwszy tylko hreczkosiej.
— Krzywdzisz siebie, panie Bolesławie — z niejakim przekąsem przerwała mu Żacka; — alboż to źle być poetą?
— Nie wiem pani, ale to wiem, że u nas na kogo powiedzą poeta, to tak jakby go nazwano warjatem. Dla tego odpraszam się od pięknego ale nieszczęśliwego nazwiska. Za poezją idzie marzenie, idzie niepojmowanie świata, ideały, sny i zupełne zapoznanie rzeczywistości... Cóż, gdy bez niej żyć nie można?
— O! prawda! prawda!
— Zapieram się więc poezji, żeby uchodzić, o co mi daleko pilniej, za człowieka statecznego. Wiesz pani, że poecie u nas nikt nie wierzy, nikt bez uśmiechu zdania jego nie przyjmie, nikt w najdrobniejszej nie zaufa sprawie, bojąc się, by do niej nie domięszał tego nieszczęśliwego ideału, który się z niego wszystkiemi porami sączy.
— Ale kochany panie Bolesławie — rzekła Żacka —