Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiedząc, że to jaśnie pani może być nieprzyjemnem, chciałem utaić, ale kiedy jaśnie pani rozkazuje...
— Każę, każę mój Boikowski; mów co to jest?
— Choć to mała rzecz, ale myślę, że jaśnie pani nie będzie temu rada.
— Ale cóż to? nie męcz mnie, proszę.
— Już to pani uważać musiała, że nie bez przyczyny jeździ tu pan Wilczek.
— A! istotnie! istotnie, prawdę powiedziawszy, dosyć mnie to martwi.
— Jakże to nie ma martwić; nikt lepiej nad jaśnie panią nie zna się na ludziach, co ja nieraz podziwiam; byle człowiek usta otworzył, już pani wie zdaje się co on myśli i co wart.
— Mój kochany Boikowski, może i nadto wielkie masz o mnie wyobrażenie, ale mnie istotnie doświadczenie nauczyło trochę poznawać serce ludzkie.
— Pan Bolesław, słyszę, ma się już w tych dniach formalnie oświadczyć.
— Otoż jest; ja to już przeczuwałam od dawna. Co tu począć! co tu począć!
— A cóż, proszę pani, to nie ma co i myśleć... odmówić i puścić z kwitkiem; powiem szczerze, to wcale nie jest mąż dla naszej panny. Z niego nigdy nie będzie gospodarz, on do książki stworzony, i jemu książka za wszystko stanie. Przytem ubogi, matkę ma w domu, może jeszcze i ojciec kiedy powróci; wszystko to zwali się na Zaborze.
— Alboż to myślisz ja tego nie przewidywałam i nie przeczuwałam? ale jakże tak odmówić?
— Nie śmiałbym jaśnie pani radzić.
— Cóż przecie myślisz?