Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Choć mi i słowa więcej nie rzekł, krzyknąłem, nie wiedzieć skąd mi przyszło — mój ojciec!
— Jakże wiesz? spytał zdumiony.
— Nic nie wiem, ale co się stało? mówcie na Boga!
A ten mi list podał. Pisany był drżącą ręką matki, która obawiając się zbyt gwałtownie mnie przerazić do p. Zabokrzyckiego się z tem adresowała, donosząc, że ojciec miał przypadek straszny, że z konia spadł i nogę złamał przed kilką tygodniami. Miano z początku nadzieję wyratować go, ale się zła jakaś gorączka przyczepiła i gdy ów list wyprawiono, ksiądz go na śmierć dysponował. Pisała matka, żebym pospieszał po rodzicielskie błogosławieństwo.
Jakem stał, takem zaraz na miasteczko pognał po furmana i w pół godziny nagląc datkiem i obietnicami leciałem co konie wyskoczyć mogły do domu. Jechałem dzień i noc i takem się znużył, że gdym do dworu przybył, na nogach się utrzymać nie mogłem... Zastałem ojca jeszcze przy życiu, ale już był od dwudziestu czterech godzin przytomność utracił i nikogo nie poznawał. Gdym się do łóżka z matką przybliżył, zastałem go tak zmienionym, żem ręce załamał. Oczy miał iskrzące, usta wyschłe i zapadłe, policzki