Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w słonimskie do krewnych, aby się czasu pozbyć, jakem ruszył z domu na noc do p. Andrzeja Sokołowskiego, od niego dwa dni zabawiwszy do Bułhaków, dalej do Borejszów, do Buchowackich, do Machwiców, do Ordów, do Sołtanów, do Płotnickich i t. d., że wszyscy mi byli krewni, anim się opatrzył, jakem się dostał głęboko na drugi koniec Słonimszczyzny, gdzie już u moich powinowatych Brońców zasiedziałem się więcej miesiąca.
Gość-bo w owe czasy nie był nikomu ciężarem, ale istotnie posłańcem Bożym, pociechą i rozrywką. Szlachcic siedział zakuty w domu, z którego z faską bigosu raz, dwa jeśli ruszył do miasteczka, to z niego jeszcze prędzej się wynosił. Życie wiódł jednostajne, a gdy mu się trafił przybyły, od którego trochę nowinek zaczerpnąć i przy nim się ożywić, a z nim rozgadać było można, to go trzymał jak mógł najdłużej i jak opłatkiem dzielił się z nim sąsiadem. Toż przyjęcie było serdeczne, ale nie kosztowne: wszyscyśmy jedno wówczas i nie wykwintne wiedli życie; tych zapasów próżności i borykania się o lepszą, kto kogo przesadzi głupim zbytkiem, nie było pojęcia. Więc gościa przyjmowano na tym samym obrusie i tąż samą misą, która była na codzień, temże jadłem i napitkiem, jaki był powszedni. Kto pijał