Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wali. Obudziłem się przykryty wozem z wielką boleścią w ręku... ani chybi, złamana. Nie chodziło mi tyle o rękę co o pośpiech w drodze: podnieśli mnie, ażem z bolu skowyczał, bo mi coś tam pękło. Dowlokłem się tak do matki. Tu jak mnie tak zobaczyli, wnet rady dawać, po doktora, po cyrulika, alem naprzód brata schwycił i powiedziawszy o co szło, do Kodnia do księżnej wyprawił i dopierom się dał opatrzyć.
Już nie wiem czy kiedy w życiu ucierpiałem tyle, co tą razą, chociażem był w domu matki, otoczony najtroskliwszą opieką i najczulszem staraniem; ale mi się każda godzina wiekiem zdawała, a niepewność o los jej dręczyła i uspokoić się nie dawała. Wstyd jakiś wyznać mej męki nie dopuszczał, choć ją choroba i gorączka zdradzały. Do powrotu brata nie mogłem sobie dać rady, a gdy przyjechał z niczem, bo księżna była w Warszawie, tom szalał, żem Boga zapomniał, jak to się i najświętszemu zdarza. Dopiero gdy mnie choroba złamała i zgniotła, a upokorzyła niemoc, przyszła we łzach ta myśl, że woli Opatrzności poddać się potrzeba w pokorze. I począłem się modlić, a lżej mi się zrobiło. Przypuszczałem, że nie może to być, aby Bóg dopuścił spełnić się tak wielkiej ofierze, tak strasznemu, a nie zasłużonemu nieszczęściu.