Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A! mój Boże — zawołałem — pani płaczesz! Co to jest!
— Widzisz pan, — rzekła mi — możeż być większe nieszczęście nad moje... Przybyłam patrzeć, płakać... i nie móc nic poradzić!
— Lecz czyż na to niema środka?
— Żadnego! Dzień tak za dniem upływa, a są ludzie, co go jeszcze ku temu pobudzają...
W tem i pani Horochowa nadeszła całując ją w głowę.
Nie płaczże moja Basieczku — rzekła — to nic nie pomoże. Ojcu się nic nie stanie, bo przywykł do tego; więcej gości poi niżeli sam pije: otóżto się tak na wojskiego zasadził.
Chciałem coś powiedzieć, gdy jak burza wpadł niespodzianie starosta.
— A Waść tu! — krzyknął — ha! ślicznie! pod protekcją kobiecą uciekłeś. Cóżto Waści kompanja nasza śmierdzi? Pić nie chcesz, to już pachnie zdradą, bo coś złego myśleć musisz, gdy się z tem kryjesz i wydać obawiasz... Ale kat cię bierz, pijesz czy nie, za kołnierz ci lać nie będę, szkoda trunku i kołnierza; a placu przynajmniej dotrzymaj, bo to nie szlachecka rzecz od swoich uciekać... Więc marsz... do lochu!
Widziałem jak mi panna Barbara skinęła, żebym szedł i nie mając co lepszego czynić, ruszyłem ekskuzując się, a starosta za mną.