Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co! spytał prezes... nie odpowiadacie na moje pytanie.
— Na jakie, kochany prezesie!
— Mam słuszność czy nie?
— W czem-że?
— Że córkę ztąd chcę wywieść. Muszę być ostrożnym...
— A cóż jej tu grozi? spytał Serafin.
— Kto ich wie, te baby ją za mieszczanina i heretyka wydać gotowe jak się bardzo rozczulą, a ja na to pozwolić nie mogę.
— Ja powiem panu prezesowi — rzekł ksiądz — prostaczek sobie jestem, wiem o tem, że kościół małżeństw podobnych nie pochwala, że ich w wielu razach broni, ale też — są wyjątki, są wyjątki! kościół często ma na widoku, że w pożyciu ciągłem ludzie się dobrowolnie ku prawdzie nawracają, gdy atmosfera jej otacza ich ciągle. Potem kościół waruje sobie, że dzieci będą katolikami, a gdy już się ludzie bardzo uprą — milcząco zezwala.
— A co mi ty tam prawisz o kościele! ja niechcę mieszczanina i heretyka w rodzie.
— O jakiegoż chodzi? boć — przerwał Serafin — Daniela niema.
— Ja już dalipan zaczynam się bać, ażeby nie zmartwychwstał. W tem wszystkiem jawne jakieś szachrajstwo.
— Niechże mi też pan prezes powie, dodał ksiądz — o co teraz właściwie idzie — kto winien? co grozi? gdzie dowody i czy było tu czego się tak bardzo burzyć i zżymać?!
Stary przez chwilę się namyślał.