Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale jakże możesz tak głupiemu wymysłowi dawać wiarę! Uspokój się, pomiarkuj bracie — nie rób w domu skandalu, — co ludzie pomyślą. Dajcie mu szklankę wody.
Prezes padł na krzesło.
— Wyście wszyscy zdrajcy, wołał, otoczony jestem czychającemi na mnie, na moje dobre imie, na sumienie moje. Po toście sprowadzili ją tutaj.
— Ale cóż się stało? przerwała Pstrokońska... cóż się stało?
Słudzy, którzy nie widzieli żadnego niebezpieczeństwa w przywoływaniu Małejki, pobiegli po niego. Małejko właśnie wchodził. Widząc prezesa w tym stanie przebiegły człek przeląkł się i od pierwszego wejrzenia postanowił być bardzo ostrożnym. Oczy gospodyni wyraziście nań skierowane, jeszcze go mocniej w tym zamiarze utwierdziły.
— Słuchaj waćpan, odwrócił się ku niemu prezes — pierwszy mi zacząłeś otwierać oczy. Mów prawdę! Więc tak było że ten niepoczciwy człek, któremu ufając wpuściłem go do domu — umotał sobie udając śmierć, pochwycić mi córkę? Więc to ja jeden byłem ślepy? Komedyą ze mną grano?
Małejko słuchał z uwagą.
— Ja pana prezesa nie rozumiem, rzekł po chwili — o co to idzie.
— Pan Daniel udał że go zabito! tak! pochwycił prezes — nieprawdaż?
— Ja o tem nic nie wiem, wybąknął Małejko.
— Mówiłeś mi sam.
— Ja? panie prezesie? Ja? powtórzył pisarz — ja tylko z mojego stanowiska sądowego wyraziłem, że