Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i ważył okoliczności i sam z sobą się bił o wnioski. Nie odezwał się jednak nic, znać było nawet, że chciał może rozmowę odwrócić, bo popatrzywszy na Małejkę rzekł.
— Możebyś ty tu chciał spocząć! jam tu jak w domu? — każę ci dać izbę, to się sobie wygodnie wyśpisz, najesz i wyleżysz.
Pisarz się skłonił i miał odpowiedzieć gdy drzwi się otwarły i weszła ciocia Wychlińska z Leokadyą co rozmowę przerwało... Małejko ustąpił nieco... na bok, ale się jeszcze nie żegnał. Stanął sobie skromnie u okna i czekał.
Nie wiemy czyśmy mogli w poprzedzających rozdziałach, mówiąc o tym człowieku, dać jego charakteru, głębsze pojęcie. Był to biedny człowiek, sierota, dwadzieścia lat w ciężkiej służbie, na świecie sam jeden, spychany ciągle ile razy na wyższy stopień nogę wyciągnął. Nigdy jednak z krzywdą ludzką dobić się niczego nie pragnął, bo był w swem pojęciu człowieka chrześciańskiego aż do przesady surowym. Młodość spędził czytając przypadkiem ojców kościoła, później w chwilach wolnych, moralistów, — i jakkolwiek się to może wydać dziwnem, pełniąc służbę, która go narażała ciągle na mnogie pokusy, pragnąc się niezmiernie odznaczyć, nie przekroczył nigdy granicy, jaką mu sumienie naznaczyło. Nieraz z samym sobą walczyć musiał, ale wychodził zwycięzko. Ale tam za to, gdzie się mógł uważać za — jeśli nie rękę, to choć piąty palec sprawiedliwości — tam gdzie trzeba było ścigać występek, o! tam już sobie pozwalał najdrapieżniejszych sztuczek.