Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się utwierdził w przekonaniu, że się wcale nie omylił. Kto inny nie pan Daniel pocoby miał tak znikać i z dworu w Borkach i zaraz na całą noc z okolicy?
Uśmiechał się do siebie Małejko. Już mu o nic nie szło tylko o to, żeby się sam sobie bardzo głupim nie wydał.
— A no — chwała Bogu, rzekł w duchu. Platonie Symforyanowiczu — jeszcze ciebie lada kto w kaszy nie zje! Dobrze ten zając plącze, ale bodaj chart nie będzie lepszy...
Aż mu biedakowi było raźniej...
Szedł do dworu pewien swego, radził tylko sam z sobą, czy czas przyszedł prezesowi wszystko wyjawić i przestrzedz go co się święciło, czy lepiej palca między drzwi nie kłaść.
Jakkolwiek głównym działaczem w całej tej sprawie dla pana rejestratora była chęć popisania się z przebiegłością swoją — nie mogło mu być obojętnem i to, że przecie prezes za wyjawienie takiej tajemnicy, powinien mu być wdzięczen, i wdzięczności swej dowieść czynem. I to coś znaczyło.
Nie przypuszczał na chwilę, ażeby się mógł omylić i darmo tylko rzucić popłoch i niepokój...
Wahał się wszakże — a dochodząc do drzwi pałacu, powiedział sobie, że rozum każe póty nie krzyczeć, dopóki się złodzieja za kark nie złapie.
— Toć zawsze czas i powiedział sobie, trzeba wprzódy dojść w jakiej on jamie siedzi...
Wprowadził go Demko do pokoju prezesa, który śmiejąc się przeciwko niemu szedł.
— Wszelki duch pana Boga chwali! zawołał pre-