Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dokąd mógł się wymknąć wśród nieznanej okolicy, nie domyślał się zrazu p. Symforyan, ale znając już trochę człowieka, wiedział, że nie darmo będzie sznurkował. Czekał więc cierpliwie, obiad sam zjadł i na sofie się zdrzemnął.
Pisarz wyjechał, jak łatwo odgadnąć, do Borków. Nie udał się do dworu, gdyż tam nie miał sposobu ani pozoru się wcisnąć — skierował się do karczmy. Znając swoich Wołyniaków pewien był, że ich tam jeśli nie znajdzie, to się przynajmniej doczeka.
Z okiem bacznie na dwór zwróconem zasiadł na przesmyku.
Około południa ode dworu przyciągnął jakby na zawołanie stary stangret prezesa Hrehor. Był to dawny sługa jegomości, woźnica jakich mało, ale opój taki, że w podróży potrzebował niańki i na pięć minut tylko z oka spuszczony spijał się tak, że nocować często było potrzeba na popasie. Hrehora znał Małejko z tego, że parę razy w śledztwach o karczemne bitki był pozywany do sądu, a raz nawet siedział miesiąc w turmie, którą żartobliwie nazywał akademią — człowiek już był podżyły, olbrzymiej postawy, zdrów i silny, choć pięćdziesiąt lat miał przeszło.
Widząc go przybywającego pisarz usiadł tak ażeby go koniecznie musiał zobaczyć.
W istocie Hrehor wchodząc do izby, poznał go zaraz, zawachał się chwilę i do czapki rękę przyłożył! znowu nie pewny siebie — potrzymał ją tak chwilę, aż zdjął i pozdrowił go zdumiony.
— A panoczek to co tu robi??
— Ja? a! to wy! z Murawca? nie prawdaż?