Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeżegnałem się — patrzę... stoi — nie rusza się. A no wyraźnie konie i bryczka.
— Wiele koni? spytał pisarz.
— Albo trzy, albo cztery.
— Mówże dalej.
— Myślę, pójdę spać, co mnie do tego, a no ciekawość. Aż mnie w karku zbolało stać i patrzeć... Nie rychło, patrzę, zawraca cichuteńko, pomalutku.
Już po nocy dojrzeć nie było można, czy kto siadł czy nie, a no bryczka zawróciła i stępo na groblę pod młyn. Myślę — zajadą do karczmy, pewnie se poreperować nie mogli. Ot i tyle, bom spać legł, aż dopiero później coś po głowie chodzić zaczęło.
Wszyscy milczeli — pisarz tryumfował.
— Więc tedy rzecz pewna, rzekł głośno, że ta szajka na upatrzonego tu zkądeś przybyła i że pochwyciwszy co chciała, drapnęła nazad. To pewna, panie asesorze, dodał żywo, niech pan tu zostanie, ja muszę po trakcie natychmiast ruszyć śladów pytać aż do miasteczka, póki jeszcze pamięć świeża. Panie Braun, koni!
Niczypor się poruszył. A to ja, proszę jaśnie pana, zaprzęgę.
— A no żywo!
— Jeno szleje zarzucę, w dziesięć minut gotowo.
Fajwel stojący pod oknem zdawał się zamyślony głęboko.
— To nie ma wątpliwości, odezwał się, że na ślad trafiliśmy, ale co dalej Pan Bóg da?
Zdenowicz troszkę lepszej myśli dodał.
— Małejko do takich spraw jedyny. Poklepał go po ramieniu. — Słuchajże tylko, wracaj przed wie-