Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie dacie, moi państwo, wtrąciła przyjaciółka. Ja mam daleko lepszy projekt. Lusia musi ztąd wyjechać, bo jej tu wyżyć trudno, ale pojechać do nas.
— To niepodobna! — zawołał z kolei Micio — niepodobna.
— Dlaczego?
— Dlatego, że my musimy zawczasu nauczyć się sami sobie radzić i pracować na siebie. Dobroć wasza by nas popsuła, a nam się zepsuć nięwolno.
— Mów pan prawdę — dodała Adolfina po cichu, sądzę że i Martynian byłby zablizko.
Mieczysław milczał.
— Ja to sobie tak ślicznie już ułożyłam na prędce.
— Niestety! rzekł Mieczysław. — Życie ma swe ciężkie wymagania, od których wyłamywać się nie godzi, bo się ono później mści za to.
— Pan bo jesteś stary, smutnie wtrąciła Adolfina.
— Muszę nim być, jako opiekun Ludwiki i swój własny, bo komuś z nas starym być potrzeba.
— No — to nie mówmy o tem, a później się to jeszcze może przemieni.
— Lecz kiedy jeszcze nie wiemy, wtrącił Mieczysław, dodam dwa słowa. — Państwo dla nas uczyniliście tyle, daliście nam takie dowody przyjaźni i życzliwości, iż chciejcie wierzyć, Lusia i ja nie zapomniemy nigdy cośmy państwu winni, w sercach naszych zostaniecie nazawsze.
Adolfina zarumieniona zapomniawszy się na chwilę, chwyciła z naiwnością dziecięcą rękę Mieczysława.