Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nieposkarżyła się wszakże, starała uśmiechać się do staruszki, a nawet udawać wesołość. — Strój i wszystko co miała z sobą dowodził zamożności domu — przynajmniej chleba nie zabraknie, mówiła stara, ale gorzkiż to chleb, gorzki!
Upłynęło tak parę miesięcy od wyjazdu Mieczysława, i Orchowska powoli obyła się z samotnością i smutkiem, pocieszając się tem że Lusię w kościele przynajmniej widywać mogła, gdy jednego poobiedzia dziewczynka przyszła oznajmić staruszce, że jakiś, jak go nazwała, panicz — chciał się z nią widzieć.
— Co tam za panicz ma być! jaki! spytała stara — czego on odemnie może chcieć — a to go puść, jeśli porządnie wygląda.
Dziewczę pobiegło — a tuż wszedł Martynian, na którego widok Orchowska powstała uradowana, bo jej dzieci przypomniał, i choć niedobre, ale lepsze w Babinie czasy. Martynian wyglądał blado, na czole miał znaczną bliznę jeszcze czerwoną, smutną twarz i żałobę grubą po matce.
— Mój ty miły Boże, zawołała staruszka, ręce składając cóż też tu pan robisz? a dawno tu jesteś? a jakże się masz?
— Przyjechałem niedawno — i dowiedziałem się przypadkiem od kupca Borucha, że wy tu na starej kwaterze Micia mieszkacie, przychodzę was odwiedzić i zapytać jak się macie, rzekł chłopak, oglądając się do koła i wzdychając.
— Jak ja się tam mam, to i pytać nie warto, mój paniczu kochany — odparła stara, zwyczajnie drzewo skrzypiące... Kaszlę, płacze, modlę się i — tyle! — Nie ma naszych, nie ma! dodała płaczliwie.