Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zatem oznaczymy go — w jaknajprędszym czasie — wyjąknął Mieczysław, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie — lecz pozwolisz mi pan — nieco namysłu. Wszystko to spadło na mnie tak niespodzianie...
— Dobrze — więc przyjdę jutro... wszyscy my potrzebujemy ochłonąć — pośpiesznie dodał profesor i schylił się do ręki Lusi, która mu ją podała śpiesznie. Mieczysław poszedł odprowadzić go do wschodów.
Gdy powrócił, zastał siostrę ze złożonemi jak do modlitwy rękami przed Chrystusem, którego obraz wisiał na ścianie. Słysząc nadchodzącego brata, obróciła się z twarzą spokojną... ale oczyma nabrzmiałemi od łez.
— Nie pytaj! nie mów nic! poczęła pierwsza. — Miciu mój — uczyniłam com była powinna... Jestem spokojna — jestem szczęśliwa... Nie dziwuj mi się — nie badaj — błagam cię... Tak chciałam — tak się stało.... takie było przeznaczenie... Nie mów nic! zaklinam cię.
I padła na kanapę, zamilkłszy nagle.
Mieczysław stał przed nią, lecz tak jeszcze zmieszany... nieprzytomny, że milczenia które mu ciężyło przerwać nie mógł.
— Lusiu droga, rzekł w końcu — widzisz mnie przerażonego twojem postanowieniem. Kiedyżeś miała czas, nic mi nigdy nie mówiąc o tem, namyśleć się i zdecydować na to? Winienem wiele Variusowi, szanuję go, wdzięczen jestem, lecz mimo to wszystko, jak się zgodzi twa słodycz i dobroć z jego niezbłaganą surowością i chłodem? czyś się zastanowiła?