Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bardzo długo egzaminując chorego, zdecydował, że to jest tyfoidalna gorączka najniebezpieczniejszego rodzaju, zaraźliwa, sam się zaraz wyniósł od chorego i polecił pani, siostrze, wszystkim jak największą ostrożność. Bez ogródki powiedział zaraz, iż stan bardzo niebezpieczny, i że on za nic ręczyć nie może.
Lusia usłyszawszy to, rażona wyrokiem takim, rzuciła się do Serafiny.
— Moja droga — zawołała — po Variusa, po Variusa, ja napiszę, on przybyć musi... konie rozstawcie. On jeden ocalić go może.
Miała jeszcze dosyć przytomności, by w kilku słowach zakląć doktora o niezwłoczne przybycie... Wszystkie konie w domu, wszyscy ludzie byli w gotowości. Hrabia chciał koniecznie odciągnąć Serafinę od pokoju chorego[1] milcząca, nie odpowiedziawszy słowa, weszła i siadła u łoża. Zaklinała ją Lusia, padając jej do nóg.
— Nie mogę — rzekła — nie pójdę... nie odstąpię na krok.
Wyrazy te wyrzeczone były z taką stanowczością woli, że się im nikt sprzeciwiać nie mógł, czuł każdy, iż by to było próżnem. Stary doktór z chustką octem skropioną, z trzeciego pokoju dawał rady wzdychać. Ale do czynienia nie było nic, natura sama musiała uleczyć lub zabić.

Pomimo gorączki, Mieczysław był chwilami przytomny, a ile razy otworzył oczy, widział przed sobą Serafinę i Lusię... Wyprzedzała ona siostrę w posłudze choremu, łzy biegły jej po twarzy, ręce drżały... nie mówiła słowa... siedziała w fotelu, patrzała na niego i pół martwa, skinienia czekała.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego - przecinka lub średnika.