Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

waliła. Nasza pani siedziała tak, żem ją doskonale widział... Spojrzała parę razy na córkę, to prawda, ale potém oczu nie spuściła z Bratanka... Po tym koncercie upłynęły dwa miesiące. Była pora wiosenna... Pani czegoś niedomagała, bo chciało się do wód jechać, rozumie się, z córką, i Bratanka miała zabrać z sobą. Od niejakiego czasu Czecha pilniéj zacząłem postrzegać, bo mi się zmienił... Wprzódy wesoły, spoważniał, posmutniał, zbladł, chodził jak nieswój... Panna się z niego wyśmiewała... Wyprosił się na kilka dni do Pragi i wrócił. W tydzień znowu oznajmił pani, że list odebrał od familii, i że starego ojca chorego odwiedzić musi. Nie chciała go puszczać... a no koniec końców, pożegnał się i obiecując powrot, pojechał. Nazajutrz potém, około południa słyszę w domu bieganinę.. Wchodzi do mnie pani sama, co nigdy się nie trafiało, palec na ustach, blada jak trup, oczy zapłakane... drżąca i zamyka drzwi za sobą... Zląkłem się okrutnie... Przybiegła do mnie i stłumionym głosem pyta: „Gdzie Olimpia?” Panienka z rana ze starszą służącą poszła była na przechadzkę... „Ja nie wiem, odpowiedziałem, pewnie już z powrotem.” — „Nie ma jéj! zawołała pani: służącéj za sprawunkami kazała iść saméj do domu przed trzema godzinami... Trzeba szukać... trzeba...” — głosu jéj zabrakło. „Ale milczeć! milczeć! milczeć mi! Gdyby w piekle była, to ją z piekła wydobędę... Ani słowa do domu... ani słowa panu! rozumiesz?...” Jak obłąkana pobiegła do domu i wróciła. „Gdyby kto spytał, powiesz, że panna chora, że jest tu, w swoim pokoju, rozumiesz! Konie! kazać mi konie podać! milczeć!” Mówiła jak nieprzytomna; ja struchlałem. Wybiegłem za nią. Wpadła do pokoju panienki i zatrzasnęła