Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! niewdzięcznik! z bolu to i żalu czyniłem ci wyrzuty; a mimo to... patrz, o małom się nie pobił z tym skąpcem radcą... targowałem się do upadłego i wyjednałem, mogę się pochwalić, warunki świetne... Ale kochany Zygmuncie... Twój ojciec ubogi... dasz mi porękawiczne!
Syn ruszył ramionami.
— Cóż ja dostanę? spytał.
— Jak ci się zdaje... dosyćby ci było dwadzieścia pięć... trzydzieści?
— Czego? co?
— A no, talarów i tysięcy.
— Wezmę co dadzą.
— Trzydzieści?... a reszta mnie? nie prawdaż?... wszak ty to wszystko po mnie odziedziczysz... Czy możesz przypuścić, ażebym ja sześćdziesiąt lat mając się żenił?
— Nie, ale ojciec kochany stracisz wszystko... tak jak straciłeś już...
— Ja? na co?
— To są tajemnice stanu! zawołał syn. Ale ileż dają? ile?
— Powiem ci otwarcie: tobie dają czterdzieści, ja sobie utargowałem tylko dziesięć... to mało...
Spojrzał w oczy synowi, który się uśmiechał dziwnie.
— Tatku, rzekł, to dosyć. Mówmy otwarcie. Wszak pieniędzy wziętych na urządzenie domu nie oddasz, a urządzać nie potrzebujesz, to ci piękną sumkę uczyni.
Szambelan pochwycony zarumienił się.
— Ja się z tego wyrachuję...
— Zostawże mi całe pięćdziesiąt....