Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co się tycze mnie, odparł radca, gotowem dać co tylko mogę, aby wyjść z tego stosunku raz na zawsze... Mam w banku pięćdziesiąt tysięcy talarów, niech pan Zygmunt je sobie weźmie, podpisując prośbę o rozwód... Więcéj nie dam, bo nie mam...
Spojrzał na szambelana, który mimo swéj dyplomacyi nie mógł być panem siebie, twarz mu rozpromieniała. Nie spodziewał się tak pięknéj ofiary, gotów był zupełnie na jéj przyjęcie i z szybkością egoisty rachował, ile z tego dla siebie oderwać potrafi... W pierwszéj chwili nie odezwał się ni słowa... Radca milcząco odpowiedzi czekał...
— Co do mnie, wybąknął wreszcie szambelan, przystaję, idę do Zygmunta. Nie idzie o summę, idzie o to, ażeby go skłonić do odstąpienia od pojedynku, namówić na rozwód.
— Uczyń to pan, łagodnie dodał radca. Ja do jutra stanowczéj odpowiedzi czekać będę.
Tak skończyła się rozmowa zaczęta bardzo hałaśliwie, zamknięta w tonie dosyć pokornym i zwiastująca porozumienie. Radca w ostatnich wypadkach lepiéj poznawszy ludzi, z którymi miał do czynienia, przewidział łatwo koniec ten, i był pewien, że pieniędzmi okupi sobie spokój. Odchodzącemu Szambelanowi, żegnając go z daleka, nie podał ręki, pomimo że mu ją tamten wyciągał, i zbył go dalekim ukłonem.
Szambelan już był u drzwi, gdy sobie przypomniał, że powinien małym brudem powziętą o nim opinię potwierdzić. Z pośpiechem się zawrócił i dodał:
— Przepraszam pana radcę, mamy jeszcze mały rachunek z powodu tego agenta, którego użyłem do