Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wprost do domu mieszkalnego. Lecz, komu z nas panowie iść każą?
— Jak to komu? przerwał radca stanowczo: ja idę sam i nikt a nikt więcéj.
— Ale jeżeliby pan potrzebował pomocy?
— Ja? nie potrzebuję żadnéj! daj mi waćpan pokój, proszę o klucz!
— A ja! podchwycił nadbiegając szambelan.
— Waćpan?... ruszył ramionami radca: ja sądzę, że spoczniesz...
— Nie będę potrzebny?
— Po co?
Nie żegnając, nie patrząc nawet, klucz tylko ściskając w dłoni drgającéj konwulsyjnie, radca posunął się ku fórtce, otworzył z wolna i z oczu patrzących zniknął. Szambelan, który do innych przymiotów łączył pobożność wielką, począł się modlić, i zęby mu dzwoniły... Ranek był chłodny.
Major szukał już bouchon’a i jakiego takiego rozgrzania.
Gdy radca wszedł cicho do ogrodu, znalazł się w uliczce tak ciemnéj, że z razu stał nie mogąc się rozpatrzyć, w którą iść stronę. Przychyliwszy się nieco, spostrzegł na przestrzał światełko i skierował się ku niemu. Szpaler ten wyprowadził go do przestronnego parku... W lewo wyżéj znacznie widać było szwajcarski szalet obrosły winem dzikiém i powojami, obszerny dosyć, który grzędy kwiatów opasywały do koła... Przestronno mu było na zielonych trawnikach, wśród których gruppami zwieszały się wierzby, rosły jodły, ściskały się klomby drzew najrozmaitszych. Wszystko to zdawało się lecieć po stoku wzgórka ku dolinie, ku rzeczce, ku jezioru... Ogród, o ile