Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nań spojrzeniem w ręce klasnąwszy, zatrzymał się i podbiegłszy parę kroków ku niemu, rzucił się przed nim na kolana.
To niespodziewane wśród ruin zjawisko, było niemal do nich podobne — podstarzały mężczyzna z głową odkrytą, włosami rozczochranemi, nie miał na sobie nic oprócz zarzuconej na nagie ciało starej podartej siermięgi. Nogi jego okrywały spodnie z płótna grubego, poobwięzywane u dołu sznurami. Twarz wynędzniała, zżółkła, miejscami włosem porosła, podobniejszym go czyniła do trupa wstającego z grobu, niż do człowieka żywego. Padłszy na kolana załamane ręce podniósł do góry.
— Wy żywi! — krzyknął.
Wojak nic nie odpowiadając, ręką wskazał na poszarpaną swą zbroję i poranione ciało.
— Żywym — rzekł głosem stłumionym — ale po co mi życie, kiedy wszyscy moi poginęli.
Klęczący człowiek wstał teraz i rzekł ochrypłym głosem:
— Ja czwarty dzień tułam się po lesie, korzonkami i suchemi grzybami się żywię... ledwie czuję, że mam duszę w ciele.
— Dzięki Bogu i za to zamruczał uzbrojony — ja też nie wiem czy żyję... a na życie się dziś zdało.
Człowiek w siermiędze ucałował rękę mówiącego i zapytał:
— A jak żeście ocaleli?
— Chcieliśmy się tam za Środą opierać garści Czechów. Kupka nas była nie wielka, ale mężna. Polegli wszyscy... mnie jako zabitego pozostawiono na pobojowisku, dopiero w nocy ocuciłem... Koń uszedł a potem sam wrócił, gdziem leżał, jego oddech poczułem nad sobą, gdym oczy otworzył. Tułałem się tak po lasach, nic prócz wody do posilenia nie mając. Tu umrzeć mi przyjdzie!