Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie biło w oczy i nie raziło nawykłego do elegancyi Juliana — niepodobieństwem.
Spiesznym krokiem wprowadził gospodarz Mecenasa do ogródka, w którym ciasnemi ścieżkami agrestem obsadzonemi, pomiędzy kwaterami cebuli i warzywa — przejść było trudno. Dobili się jednak niemi do rodzaju altany z kilku starych lip złożonej... i tu na nędznej ławce z tarciczki uginającej się pod nimi usiedli.
Julian oglądał się do koła i wzdychał.
— Obwiniasz mnie o zbytnią gwałtowność, rzekł — niestety! cierpiałem długo, zamykałem oczy — ale na ostatek ścierpieć dłużej było niepodobieństwem. Helena miała oddawna romans z Ottonem Brackim... zdaje się, że na rozwód rachowali — nieuniknionym się stał... Pozwól mi nie wchodzić w szczegóły.
— Rzecz więc już nieodwołalna? zapytał Mecenas.
— Niepodobna tego, co się stało naprawić — dodał Julian — nie mówmy o tem. Gdyby nie mój powrót niespodziany do domu, możeby się to przeciągnęło jeszcze, ale skończyć raz musiało tak, jak się teraz rozstrzyga...
— Idzie więc tylko o jakiś układ z żoną co do interesów — rzekł Kalikst. W tem ja ci pomocą być mogę. Jak stoisz prawnie...
— Płoska jest moja — westchnął Julian, długu na niej niewiele...