Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ks. Zaręba o mil dwadzieścia dostał nową prebendę.
W lat kilkanaście potem żaden z Szelawskich nie mógł się pochwalić ani dostatkiem, za którym tak gonili, ani szczęściem domowem. W długach, kłopotach, na los i ludzi narzekali.
Najniżej, najsmutniej może upadł Radca, posiwiały przed czasem, przygarbiony, drżący, a pod wieczór nadto ożywiony sztucznie...
Znalazł się on raz potem, niby przypadkowo na nowem probostwie u ks. Zaręby.
Wuj nie mógł go poznać z początku, tak się wydawał straszliwie złamany, nagle zwiędły i przybity, — gdy na księdzu lata ubiegłe prawie żadnego nie pozostawiły śladu, tak się trzymał zdrowo i krzepko.
Wpatrzywszy się dopiero w przybyłego, nagle wybuchnął ks. Zaręba.
— Na Boga! To Bronisław!
— A tak! tak, kochany wuju! ja to jestem... ale quantum mutatus ab illo.
I uśmiechnął się boleśnie...
— Chorowałem, dodał cicho głosem ochrypłym.
Ks. Zaręba mało teraz wiedział o Szelawskich, bo oni się do niego nie zgłaszali, wiedząc, że po nim nic się spodziewać nie mogli.
Po przywitaniu, śniadaniu, — zaczęła się rozmowa, rozpytywania o rodzinę, dzieci, żonę. Radca