Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje się, kochany wuju — rzekł, że na teraz więcej po nas wymagać nie można. Stosunki, położenie nasze, zajęcia oddalają od siebie.
Żyjemy każdy w innem kole, w innej stronie...
Zmięszał się, nie dokończył, ukłonił sztywnie i wyszedł pospiesznie.
Bronisław, ciągle zdala trzymający się u okna, nie mówił nic.
Mecenas zajęty był notowaniem i rachunkami, ks. Zaręba przekonawszy się, iż wszelkie z jego strony usiłowania próżnemi będą — z wyrazem boleści na twarzy — zamilkł i podparty na ręku, zadumał się.
Dokończywszy notować, pan Kalikst począł ściągać i układać papiery, spojrzał na zegarek, zamruczał, że ma bardzo wiele do czynienia i oddalił się, skłoniwszy Zarębie zdaleka.
Pozostawszy sam na sam z milczącym Bronisławem, ksiądz załamał ręce i wybuchnął narzekaniem.
— Ja nic a nic się winnym nie czuję — odparł Radca. Widzi wuj, że Julian jak dawniej, tak i teraz nas z wysokości swojego urojonego państwa traktuje, jako istoty jakieś poślednie. On się nie zmieni, a ja się przed nim płaszczyć nie myślę. Zrobiłem dosyć dla niego.
Spór, kłótnię, zawikłanie jakieś można było pośrednictwem łagodzącem przywieść do porozumienia i zgody; — przeciwko tej obojętności zi-