Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ks. Zaręba długo jeszcze usiłował przekonać o potrzebie i obowiązku pojednania, Julian ciągle zimno i dumnie powtarzał. Ja się nie kłócę...
Bronisław równie obojętnie przyjął napomnienia — kładnąc na pierwszym planie porozumienie się i uregulowanie rachunków. Chwalił się z tem, że pierwszym był do ofiary dla Juliana, który źle się za to wywdzięczył.
Na ostatek Mecenas wysłuchał w milczeniu nauki wuja, ani słowa nie odpowiadając, roztargniony i zasępiony. Razem z ks. Zarębą wychodząc, zamruczał tylko, gdy już byli na progu.
— Nie mamy z sobą o czem długo rozprawiać — testament wszystko zawiera, a nikt nie myśli się wyłamywać z woli nieboszczyka ojca..
— Spełnijcież ją nietylko w rachunkach, rzekł ks. Zaręba, które są rzeczą podrzędną, ale w pojednaniu serdecznem, którego ojciec nad wszystko pragnął.
— A! co się tyczy serc — rozśmiał się Mecenas — tym nakazywać trudno. Są rany, które się nie goją.
Wkrótce potem zeszli się wszyscy w salonie pustym, ale każdy z braci zajął stanowisko jak najdalsze i odosobnione od drugich, — ks. Zaręba rozpoczął nawracanie na nowo — przyjęte znaczącem milczeniem.
Gorące jego zachęty do zgody nie zdawały się najmniejszego czynić wrażenia. Julian siadłszy na