Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Komornik słuchał głową potrząsając, i wydymając usta.
— Komplikacya! odezwał się smutnie.
Żal mi cię Florku — ale cóż tu począć? Z Sędzią o tem mówić nie wypada.
— Tymczasem, choć się zżymam, nie mogę żadnego kroku ważyć, ani ja, ani wy... rzekł Floryan gwałtownie — ale za wygranę nie daję.
Rozumiem to, że Sędzina mogła syna przenieść nademnie, a kochając go, widzieć w tem i dla Justyny szczęście — ale — ja niczem nie jestem związany, wiem, że ona mi sprzyja — i nie zrzekam się szczęścia dla siebie i dla niej.
— Cóż poczniesz? odparł komornik.
— Ja? albo ja wiem! zawołał, ciągle się rozgrzewając, coraz więcej Floryan. Okoliczności wskażą, co mam robić — to tylko ręczę, że nie dopuszczę tyranii... nie dam się odprawić tak... Nie! Ja ją kocham nad życie...
— Tylko z flegmą, z flegmą — przerwał komornik, kładąc mu rękę na ramieniu. Proszę cię Florku — nie unoś się, abyś głupstwa nie zrobił. Potrzeba wszystko dobrze rozważyć... Ja tylko jedno mogę zdaje mi się bezpiecznie uczynić. Wymacam starego Sędziego, co on o tym ożenku syna myśli, i czy wie o nim, życzy go tak bardzo?
Floryan nie odpowiedział, cały był w sobie pogrążony.
— Jedno mnie pociesza — dodał po namyśle