Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czyściuchno było do koła, ale nie wytwornie po prostu. Tu i owdzie nie wahał się ogrodnik taczki, rydla, koszyka lub próżnych doniczek zostawić przy ścianie lub pod drzewami, nie kryjąc się z niemi.
Ganek drewniany, chociaż dosyć obszerny, sparty na słupach, do żadnego stylu budowlanego nie mających pretensyi, zawierał stolików parę, ławki i krzesła niewykwintne, zużyte, a dobrze już słotami i deszczami spłukane. Para wazonów, oleandrów, mniejsze wazoniki z kwiatami znajomemi dawno zaaklimatyzowanemi, były całą jego ozdobą.
Dla państwa Szelawskich chwila ta wieczorna poprzedzająca kolacyą, była porą odpoczynku i gawędki o rzeczach dnia powszedniego. Tym razem jednak mieli się o czemś ważniejszem naradzić, a przynajmniej porozumieć. Zbliżał się święty Jan, dzień imienin pana Sędziego Szelawskiego, a zwykle na tę uroczystość, rodzina cała zbierała się do swojego patriarchy.
Członkowie jej rozproszeni, obowiązani byli zbiedz do Wólki, choćby na czas krótki, aby się z ojcem i dziadem zobaczyć i zdać mu sprawę z tego, jak się im tam wiodło i co dalej zamyślali.
Chociaż staruszek pamiętał jeszcze tę epokę festynów, która zwykła była nader solennie obchodzić wszystkie rocznice, i począwszy od wystrzałów z moździerzy do pyramidy cukrowej z cyfrą, czuła się obowiązaną do oznak wesela nader ha-