Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w korytarzu i na schodach i rozstali się po téj scence tak drapieżnie poczętéj w jak najsłodszym stosunku.
Na czém potém upłynęło parę godzin w kancelaryi panu Płockiemu, czy w istocie pracował, czy w rozmysłach przygotowywał się do roboty, trudno odgadnąć, nie przyjmował nikogo. Pora już była dosyć spóźniona, gdy zapukano do drzwi i służący z niejakiém wahaniem spytał, czyby pan dyrektor nie przyjął profesora Milanowicza.
Było to imię straszne, wszyscy ludzie pieniężni i znani z zasobów lękali się mocno jego odwiédzin. Stary już człowiek, całe życie poświęciwszy wychowaniu młodzieży, dziś emeryt i swobodny, profesor Milanowicz miał jeden tylko cel w życiu, jednę namiętność, jednę ideję, pragnienie, maniją niemal zakładania szkółek, tworzenia biblijoteczek ludowych, wydawnictwa pisemek popularnych, jedném słowem, oświaty ludu. Sam niezamożny, poświęcał temu cały swój czas, wpływ, i narażał się na najtwardsze odprawy, chodząc niemal po żebraninie, aby drugich podbudzić do działania. Niezmożony, niezrażony, wyśmiéwany w pisemkach satyrycznych, karykaturowany starzec szedł z przekonaniem głębokiém, że spełnia święty obowiązek, wyciérał przedpokoje, znosił śmiéchy lokajów, i nie poskarżył się nigdy, a wczoraj odprawiony z niczém, nazajutrz nową rozpoczynał pielgrzymkę w nadziei, że na lepsze trafi usposobienie.
Płocki, napastowany już pokilkakroć, jak inni