Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nosząc pięść, — ja na niego jestem najbardziéj zagniewany... Zdawał się iść z nami... położenie jego towarzyskie, stosunki, wychowanie... i — żeby tak czarną zdradą się wypłacić żeśmy go tak przyjęli. To jest zdrada!... to zdrada!...
Dołęga milczał obojętny...
— Albo ten głupi Oleś... wiesz? — wołał Paprzyca... żeby się tak dać złapać... staremu... nie pojmuję! Wszystko to sieć ich intryg... spiski... spiski... daléj trzeba się będzie z kraju wynosić.
— Hę! myślisz? spytał Dołęga...
— I myśmy winni — dodał cicho Paprzyca — te delikatności, te skrupuły sumienia! Co to z takimi ichmość skrupulizować... wprost wskazać ich: — bierzcie i transportujcie na granicę... Konspiratorów dosyć mamy naszych własnych...
Paprzyca był czerwony z gniewu, drżał cały, rzucał się... Dołęga zapalał cygaro...
— Wczoraj jeszcze nikt się nie domyślał... Wypadek z Lubiczem, sądziliśmy, c’est un fait isolé — ale gdzież tam!... knuto... spiskowano... myśmy byli ślepi... I ty, kochany panie Maryanie... takżeś się nie spisał.
— Ja? czém? jakto? spytał Dołęga.
— Byłeś z nimi jak najlepiéj... nic alboś nie wiedział, lub — przemilczałeś...
Pogroził mu na nosie.
— Proszęż cię, Paprzysiu mój, odezwał się Maryan — co mnie do tego! Wy bystrzejsi jesteście