stać, Wawrka posłać, za wskazaniem arendarza, po kowala do lasu i czekać; powóz tymczasem z ową zagadkową czarownicą w świat sobie ruszył.
— To niechże ją sobie licho porwie! — zawołał Marek — mniejsza o nią. Żyłem bez niéj dotąd, wyżyję i daléj.
Pomimo energicznego tego lekarstwa, zażytego heroicznie, Marek czuł, że mu te śmiejące się oczki świdrowały nawskroś serce, choć ich już przed sobą nie miał.
— Co bo, u kaduka! widziałem wiele ładniejszych, ściskałem wiele młodszych; wszystko to przy niéj jak ze śniegu i lodu. Ani tak bardzo młoda, ani tak nadzwyczaj ładna: a pozbyć się jéj nie można. I ona mnie znała, a ja....
Ruszył ramionami.
— Zresztą — rzekł sobie — wielka pani! poszóstno jedzie, ubrana jak na obrazku, a ja...
Chciał powiedziéć, chudy pachołek, ale duma nie dopuściła.
Rozmyślał jeszcze o owéj czarownicy, gdy Wawrek przypędził zdyszanego kowala, czarnego jak węgle które wypalał. Wnet się wzięto do nogi szpaka, oderwano podkowę; okazał się wbity krzemień, który zakrwawił aż kopyto: trzeba było zalać tłustością i okuć na słoninę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/78
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.