Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nieprzyjaciołka, zawzięta Starościna, wcale innego doświadczała uczucia. Ona takiego spotkania z wieloletnim wrogiem życzyła sobie niezmiernie, rachując może na swój urok kobiécy, na wymowę, na zręczność, na wytrącenie nieprzyjacielowi jednéj broni: przynajmniéj gwałtowności i grubijaństwa, bo oko w oko z kobiétą, musiał dla niéj miéć pewne względy.
Z razu dwa wrogie sobie zastępy, oczyma się tylko mierzyły: Łowczy siedział, z podełba niekiedy wzrokiem rzucał zaognionym, Starościna poglądała nań badająco, jakby człowieka odgadnąć pragnęła.
Dokoła toczyła się rozmowa, do któréj, mimo zaczepek ze wszech stron, Łowczy się wmieszać nie chciał. Odpowiadał kiwnieniem głowy, mruczeniem i ociérał pot z czoła.
Nienawykły jako domator do grania komedyi i powstrzymywania myśli swych, burzył się koniecznością milczenia.
Starościna, choć kilka razy odbita niegrzeczném milczeniem, wracała doń ciągle z zapytaniami, i... jéj szło o to, ażeby koniecznie wciągnąć w rozmowę. Była pewną, że go w szermierce językowéj zwycięży, ale właśnie Łowczy się na nią puszczać nie myślał.