Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strowi, miał się znacznie lepiéj... choć go ściągająca się rana pobolewała, ale szlachcic ma naturę twardą i cięcie od szabli, dla niego chléb powszedni.
— Wiesz co — rzekł Wąż — ja jestem człowiek otwarty; jak mnie widzisz tak pisz: gadajmy z sobą po ludzku. Panna na waszeci dobrém okiem patrzy, ty na nią jeszcze lepszém; jużto niéma się co okłamywać: możesz się tak ożenić, że całe życie Panu Bogu za błąd w lesie będziesz dziękował. Ale żelazo kowal bije póki gorące, faemina variabilis, mówi ksiądz proboszcz, homo mutabilis: ja ci radzę nie opuszczać placu.
— A cóż ja tu będę robił? — rzekł Marek — trudno w gościnie będąc, konkurować: ani łomu, ani domu.
— Słuchaj! — rzekł Saczko — myśmy wszyscy naród jeden; powinniśmy sobie pomagać: zapłać mi dzierżawę, to ci Maczki wypuszczę.
— Cóżto za Maczki? — spytał Marek.
— A, no! wieś, daj Boże do wieku! — odparł Saczko — jak mi za nią dasz tysiąc talarów, to drugie tyle przy pracy zarobisz.
— Nie jestem od tego — odparł Marek.
— Maczki! na co mu Maczki! — przerwał Wąż — ja mu coś lepszego dam. Wszakci majątek