Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A gdy nie muszą — odparł Marek — naturalna rzecz, że gdy jeden się gdzie pokaże, drugi znika.
— Ucieka! — dodała panna z przyciskiem. — Ucieczka jednak, jak mnie się zdaje, to zawsze tylko przyznanie się do obawy, a ja tchórzów w mężczyznach nie rozumiem.
Czy panna Klara go tak odgadła, czy przypadkiem to powiedziała, dosyć, że Marek marsa nastawił i ręce mu się zatrzęsły.
— A cóż czasem zrobić z człowiekiem, z ktorym się wypałaszować nie można? — odezwał się głosem stłumionym — ani się go zbyć, ani od niego odkaraskać?
— Nie wiem! — szepnęła panna Klara — ale mi się często trafia, że mi nie w smak człowiek dokucza: to go nie widzę, to do niego nie mówię, to go dla mnie niéma.
— Dobraby to była rada, gdyby człowiek miał anielską cierpliwość i kamienną obojętność, ale mnie na jednéj i drugiéj zbywa.
— Ślicznie! — zawołała, śmiejąc się panna — dałeś mi waszmość cierpliwość anielską, to prawda, choć ona tylko kobiéca, ale za to obojętność kamienną, do któréj się téż nie przyznaję.