Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kie, dozwalało widziéć téż dziedziniec klasztorny i główne wnijścia. Spostrzegł przez nie owego szlachcica kroczącego żywo do furty i wchodzącego do wnętrza. Obrachował się z sumieniem: język pokazał to prawda, ale w jego przekonaniu, wedle dosadnego wyrażenia się własnego, było to: kwita byka za indyka i jeszcze kto wié czy kwita? bo ucho bolało.
Szlachcic wszakże poszedł się oczywiście skarżyć, potrzeba było burzę przesiedzieć w kryjówce. Oko tylko miał na klasztor. Za kwadrans dobry spostrzegł że go szukano, rozlecieli się chłopcy, braciszkowie; hukano, wołano: napróżno. O tym barłogu jego na dzwonnicy wiedział jeden tylko Kaziuk, który go przypadkiem odkrył; ten wszakże bał się straszliwie Marka i wydać go nie mógł. Szukanie nadaremne trwało dobre pół godziny. Winowajca śmiał się. Postanowił on sobie nie wychylać się, aż ujrzy odchodzącego szlachcica. Ale szlachcic nie tylko nie myślał wyjść, stało się gorzéj: zaszła bryka porządna i wóz jego na podwórze; zadysponowano ludziom aby tłomok znieśli do prowincyalskiej celi — i został na noc.
Położenie stawało się nader przykrém, nadchodziła bowiem pora wieczerzy, któréj Marek opuszczać był nie zwykł. Ukrywać się nocą na wieży