Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z ciocią Leną. Wolała ona tę towarzyszkę milczącą nad zbyt troskliwą a niewygodną Trudę, przy której słowa rzec nie było można niepodsłuchanego, bo krok w krok chodziła za nią, mieszając się do rozmowy. Ciocia Lena zbierała opodal kwiatki, a nawet gdy do niej przemówiono, potrzebowała powtórzenia, nim dobrze zrozumiała, o co idzie.
Fryda biegła przodem z żywością, jakiejby się po rannym jej smutku i ruchach powolnych spodziewać nie było można. Janusz przyśpieszył też kroku na spotkanie. Chwile były policzone. Słońce schylało się ku zachodowi. Na bladej twarzyczce Frydy promień wesela zajaśniał.
— Ślicznyby to był wieczór, rzekła, gdyby nie był może ostatnim — tej jesieni. Patrz pan, jak ziemia pod lipami liśćmi usłana; jak żółkną te, co się jeszcze na niej trzymają; na łące suche łodygi chylą się jak do snu, wszystko prorokuje zimę...
— A zima, dodał Janusz, nie jestże wiosny proroctwem?
— Któż powie, że jej dożyje? — spytała Fryda.
— Dlaczegoż truć się myślami tak smutnemi — odparł Janusz — lepiej podtrzymywać nadzieję, ja myśleć wolę o wiośnie.
Ciocia Lena szukała już opodal nieco