Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Od chwili, gdy jej podstarości o synu oznajmił, wojewodzina siedziała z oczyma spuszczonemi w swem krześle, przejęta, przestraszona, oczekująca. Szmer na zamku odbijał się w jej sercu, oczy podnosiły ku wnijściu. Długa, wiekami trwająca chwila przeszła, nim krok syna pospieszny poznała w sali i załamała ręce, usiłowała się powstrzymać, ale to było nad siły jej i zerwawszy się z siedzenia wybiegła do progu, właśnie gdy Janusz wchodził. Ukląkł przed nią biedny ściskając jej kolana, ręce matki objęły jego szyję i pocałunkami poczęła okrywać głowę dziecięcia, nie mogąc przemówić słowa. Łzy połykała tylko. Janusz się też jak dziecię rozpłakał. Po długim dopiero uścisku puściła go, aby nań popatrzeć.
Jakże pięknym wydał się w oczach matki; jak rozkwitłym, choć bladość jeszcze okrywała twarz jego.
— Dziecko moje! Janek mój! — powtarzała. — Wszak pozdrowiłeś ojca?... wszak byłeś u niego?
Z trwogą rzuciła to pytanie.
— Tak jest, odezwał się Janusz, rozkazał mi przyjść tu i powrócić na modlitwę.
Z pośpiechem wojewodzina natychmiast poruszyła się z miejsca, choć sił jej brakło jeszcze i musiała się oprzeć na ramieniu syna. Blada była i drżąca. Przesunęli się tak przez