Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc abym dowiodł, że nie darmo mi przyznajesz ten przymiot, Panie Poruczniku! — odpowiedziałem zaperzony — daj sobie przypomnieć, że jużeśmy się raz pożegnali, i burza, zda się, przeminęła; a więc szczęśliwéj Mu podróży! —
— Cóż to za raptus? Adasiu! — rzekł stryj, trącając mię za ramie.
— W obecném położeniu Pana Adama — odpowiedział Porucznik — uchodzi bezpłatnie nie jedna rzecz taka, o którę się zwykle rozpłacają ludzie o wszystkich pięciu zmysłach! —
— O! skoro idzie o tę rozpłatę — zawołałem — bądź pewnym, mój Panie, że ci się z nią przypomnę niezadługo. Jeszcze kilka skier takich, jakie’m przed chwilą uczuł w oczach, złaski błyskawicy, i ukończymy z sobą za jednym razem wszystkie nasze rachunki! —
— Czyż doprawdy? Panie Adamie! — zawołał wesoło Wędrychowski. — A jam sądził, że po ostatniéj przygodzie nabędziesz już na zawsze śmiertelnego wstrętu do pistoletów. —
— O! nie! — odpowiedziałem, starając się zdawać obojętnym. — Śmiertelny wstręt można czuć tylko do półgłówków! —